Polarnik, hydrobiolog, oceanolog. Inicjator i współorganizator pierwszej po II wojnie światowej wyprawy morskiej do Antarktyki, która zapoczątkowała samodzielne
polskie badania naukowe w tym rejonie i sprowadziła na łowiska antarktyczne polską flotę rybacką. Twórca polskiego programu polarnego oraz pomysłodawca i założyciel Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego w Zachodniej Antarktydzie. Członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk.
Rozmowa jest pierwszą odsłoną 5-odcinkowego cyklu wywiadów z doświadczonymi i zasłużonymi uczonymi, jaki powstaje we współpracy Radia Naukowego i Polskiej Akademii Nauk, w ramach projektu „Nauka mojej młodości”.
– Jak to jest mieć przylądek i zatokę swojego nazwiska? – pytam prof. Stanisława Rakusę-Suszczewskiego. Rozmowę nagrywamy w jego mieszkaniu na Starym Mokotowie w Warszawie, przy drewnianym lakierowanym stole. Na ścianach liczne obrazy i mapy, parkiet lekko skrzypi.
Istotnie, na Wyspie Króla Jerzego jest przylądek Rakusy, a tuż obok Zatoka Suszczewskiego. – To popełnił prof. Krzysztof Birkenmajer, który robił pierwszą mapę dla tamtego regionu i ponazywał szereg punktów nazwiskami uczestników wyprawy – odpowiada biolog i polarnik, który przez pół wieku jeździł w tereny polarne, głównie do Antarktyki.
To prof. Stanisław Rakusa-Suszczewski był inicjatorem, a w 1977 roku również założycielem Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego. Paradoksalnie do założenia stacji przyczyniła się sytuacja geopolityczna. W latach 70. państwa zachodnie nałożyły m.in. na Polskę restrykcje połowowe, spora flota rybacka stała bezczynnie. Prof. Rakusa-Suszczewski wpadł na pomysł, by połączyć przyjemne (w tym przypadku: badania naukowe) z pożytecznym. Polscy rybacy wyruszyli na południe, by łowić morskie ryby, a na pokład wzięli naukowców badających biomasę kryla.
Projekt okazał się takim sukcesem, że przychylono się też do pomysłu wybudowania polskiej stacji. Do jej budowy zaangażowano wojsko (specjalistów oraz trzy tysiące ton sprzętu). Miejsce na wyspie wybrał właśnie mój gość.
Z półproduktów zestawiono stację w kształcie litery T, z pokoikami dla załogi, laboratorium, a nawet pokojem chirurgicznym. Zimujący z naukowcami i technikami lekarze pomagali nie tylko załodze, ale też kontuzjowanym w pracy rybakom – czasem do stacji było bliżej niż do lekarza na stałym lądzie. Zdarzyła się nawet operacja ratująca życie, kiedy jednemu z rybaków rozlał się wyrostek. – Operował nasz chirurg, a ichtiolog i mikrobiolog jako pomocnicy – opowiada.
Stacja im. Henryka Arctowskiego nadała swój pierwszy komunikat 26.02.1977 roku. Od tego czasu regularnie zimują w niej badacze. Teraz dzięki technologiom takie zimowisko łatwiej znieść, ale początki były trudne. – Ludzie byli odłączeni od świata na 7-8 miesięcy – opowiada profesor. Znosili brak kontaktu z bliskimi, ciężkie warunki atmosferyczne (huraganowe wichry o prędkości 200 km/h), ciągłą ciemność. – Ludzie, którzy spędzają tam czas, zostają przyjaciółmi albo wrogami na całe życie – opowiada. Wie, o czym mówi: niedawno z przyjaciółmi z USA świętował na Zoomie 50. rocznicę wspólnego zimowania w stacji amerykańskiej.
W odcinku posłuchacie o znaczeniu badań polarnych, o tym, jak dzięki skrupulatnym obserwacjom zdiagnozowano zmiany klimatu, a także o tym, które nacje lepiej znoszą izolację na stacji, w który dzień w roku świętują załogi wszystkich stacji polarnych i do czego są zdolni naukowcy niepokojeni we własnej jadalni przez turystów.
Polecam rozmowę z całego serca. Pan profesor to człowiek ulepiony z zupełnie innej gliny i słuchanie go jest jak wspaniała wycieczka w historię polskiego polarnictwa.
Naukowe CV:
Na podstawie materiałów prof. Rakusy-Suszczewskiego
Kolaż na miniaturze: nasz gość na stacji Wostok, w tle stacja Arctowskiego w 1984 roku, Armando C. L. Genta, wikimedia.
Galeria zdjęć to archiwum prywatne profesora, skany z książki „Wiatrem przewiany, słońcem spalony”.
TRANSKRYPCJA
Karolina Głowacka: W swoim domu Radio Naukowe przyjął pan profesor Stanisław Rakusa-Suszczewski. Dzień dobry.
Stanisław Rakusa-Suszczewski: Dzień dobry.
K.G.: Biolog, polarnik, inicjator i kierownik wyprawy, która w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku założyła Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego działającą nieprzerwanie do dziś, członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk. Rakusa-Suszczewski – trzeba wyraźnie wymawiać i dokładnie notować. Zdradzi pan trochę więcej, jaka jest historia tego nazwiska?
S.R.S.: To stare nazwisko. Rodzina pochodziła z dalekich Kresów Rzeczypospolitej. Wszystko się zaczęło w tysiąc pięćset sześćdziesiątym trzecim roku, kiedy Iwan Groźny swoimi wojskami wszedł do Połocka, kazał utopić Żydów, a Bojarów puścił wolno, żeby nie zadzierać z Zygmuntem Augustem, który był wtedy królem Polski. Zygmunt August, wspomagając tych uciekinierów z Połocka – a było ich prawie trzydziestu – dał im ziemie jeszcze dalej na wschód. Jednym z takich obdarowanych był Aleksy Rakusa i jego żona Apolonia. Dostali niewielką wioskę – siedemset hektarów – o nazwie Suszcze. Leżała ona nad rzeczką Basią. Stąd powstało nazwisko Rakusa-Suszczewski.
K.G.: Piękne nazwisko. To ciekawe, że ma pan dostęp do historii rodziny tak głęboko wstecz. Rozumiem, że była ona przechowywana.
S.R.S.: To są powszechnie znane dokumenty, opublikowane m.in. przez metryka Wielkiego Księstwa Litewskiego, numer czterdzieści cztery, wydane w Mińsku. Poza tym udało mi się też przez przypadek odzyskać wiele innych dokumentów. Moim zdaniem jest to bardzo interesująca historia, ponieważ były to dokumenty sądowe zgromadzone w Orszy, które ktoś przeniósł do Mińska. Pojawiały się tam takie nazwiska jak Kmicic, Podbipięta – to byli żyjący ludzie. Podejrzewałem, że nie jest wykluczone, że grzebał tam Sienkiewicz, bo później te nazwiska się pojawiają w jego różnych książkach.
K.G.: À propos nazwiska – jak to jest mieć przylądek i zatokę swojego nazwiska? Bo na Wyspie Króla Jerzego, czyli tam, gdzie znajduje się Stacja Arctowskiego, jest Przylądek Rakusy i Zatoka Suszczewskiego.
S.R.S.: Popełnił to profesor Krzysztof Birkenmajer, który robił pierwszą mapę dla tamtego rejonu. Ponadawał wielu punktom w tym obszarze nazwy zasłużonych uczestników wyprawy, kolegów itd. Jest to niezbędne dla geologa. W momencie, kiedy opisuje swoje wyniki badań, musi wskazać, jaki to punkt na mapie. Nie było wtedy jeszcze GPS-u, więc pisało się, że na tym przylądku jest to i to. Formalnie zachowała się jedna nazwa, i to w locji angielskiej. Locja to jest coś, co opisuje dokładnie trasę płynięcia statku. I tam się zachował ten Przylądek Rakusy. Wystaje on najbardziej na wschód, więc jest zawsze widoczny na radarze w momencie, kiedy statek wpływa do zatoki.
K.G.: Odbył pan kilkadziesiąt wypraw polarnych, ma wielkie zasługi. Ale chciałabym zacząć od początku, czyli jeśli dobrze doczytałam w książce Wiatrem przewiany, słońcem spalony: 50 lat polarnych podróży, pierwsze pana polarne doświadczenia na morzu to jest tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty rok. Ma pan dwadzieścia dwa lata i płynie jako student na Spitsbergen.
S.R.S.: Tak, miałem wielkie szczęście, bo oczywiście decyzja zabrania takiego młodego człowieka na wyprawę to było zawsze ryzyko dla kierownictwa wyprawy. Ale miałem szczęście, bo trafiłem na Stanisława Siedleckiego, który z kolei był synem profesora Siedleckiego i który miał sentyment do biologów. W związku z tym byłem drugim biologiem w polskiej wyprawie na Spitsbergen. Przede mną był Marek Doroszewski, zresztą syn tego znanego profesora lingwisty. Pozwoliło mi to przede wszystkim zebrać materiał, który po powrocie opracowałem i obroniłem jako pracę magisterską. A pisałem ją jeszcze za życia mojego bezpośredniego opiekuna – profesora Mariana Gieysztora, zresztą kuzyna Aleksandra Gieysztora. To wszystko byli jeszcze profesorowie z tego przedwojennego pokolenia, o wielkiej klasie, życzliwości dla młodych ludzi, pełni kultury osobistej, która dla wielu z nas była zawsze wzorem.
K.G.: Co pana ciągnęło w polarne okolice?
S.R.S.: Być może trochę rodzinne związki z morzem – mój dziadek Stanisław skończył Kronsztad w Petersburgu, podobnie jak jego syn Konstanty, który był oficerem marynarki rosyjskiej. To wszystko odbiło się na pewnej rodzinnej tradycji. Ten stryj zakładał Yacht Klub Polski z Aleksandrowiczem i Zaruskim – takie różne historyjki, które sprzyjały temu, że ta atmosfera zainteresowań morskich wcześnie się u mnie pojawiła. Zaczęło się to wszystko bardzo zabawnie, bo pływałem po Bałtyku na tratwie zrobionej z dziewięciu sosnowych bali. Dało mi to taką adrenalinę, stres, który się później wiele razy u mnie pojawiał w różnych sytuacjach na morzu. Ale przede wszystkim miałem wielkie szczęście do ludzi, bo opiekował się nami były minister Darski, jeden z twórców polskiej floty, i profesor, jego zastępca, wiceminister Ocioszyński. Ci ludzie byli życzliwi takim młodym wariatom, którzy chcieli przepłynąć na tratwie przez Atlantyk.
K.G.: Jak daleko dopłynęliście?
S.R.S.: Najpierw była próba na Bałtyku, która skończyła się nie najlepiej, bo trafiliśmy na bardzo silny sztorm i nas ściągnięto. Ale dało to mi szansę poznania ludzi, zasmakowania tego morza i w następnym roku popłynąłem już na Morze Północne na statku rybackim. Później jeszcze pływałem jachtem po Bałtyku. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku Siedlecki zabrał mnie na Spitsbergen i tu się zaczęła kariera naukowa, bo zrobiłem doktorat na Morzu Północnym. Później, mając szczęście do takich profesorów jak Lech Kuźnicki z Instytutu Nenckiego, mój bezpośredni opiekun profesor Romuald Klekowski czy profesor Adam Urbanek, którzy sprzyjali moim działaniom, trzykrotnie uczestniczyłem w radzieckich wyprawach antarktycznych, co dało mi ogromne doświadczenie. Z kolei ono zaowocowało tym, że Amerykanie zabrali mnie do siebie na stację McMurdo. Zimowałem z dwiema pierwszymi kobietami, Amerykankami, biolożkami, z którymi prowadziłem badania i które w rezultacie dały mi materiał na habilitację. Tak że stosunkowo wcześnie, po siedmiu latach od doktoratu, zrobiłem tę habilitację. I wystąpiłem wtedy z propozycją założenia stacji naukowej na Antarktydzie, mając doświadczenie tych radzieckich wypraw – bo odwiedziłem wtedy prawie wszystkie stacje na Antarktydzie, było ich bardzo wiele. Ale nie aż tak wiele, bo krajów, które prowadziły badania, było zaledwie trzynaście. Właściwie dwanaście – my byliśmy trzynastym krajem, który dzięki wyprawie i założeniu stacji dołączył do tzw. Układu Antarktycznego.
K.G.: Mówimy o latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych. Czy człowiek z PRL-u mógł bez problemu przezimować na stacji u Amerykanów? To nie był jakiś problem polityczny?
S.R.S.: Niekoniecznie bez problemu. Wymagało to przede wszystkim zgody mojego szefa, później zgody Rosjan, którzy musieli mnie przetransportować na swoją stację na biegunie geomagnetycznym, skąd zabrali mnie Amerykanie. Tak że kulisy tego są dość skomplikowane i nie chcę się nad nimi zanadto rozwodzić.
K.G.: A nie wypytywano pana potem, jak tam ci Amerykanie?
S.R.S.: Jeżeli myśli pani o jakichś wywiadowczych sprawach, to one się pojawiły dużo później, po stanie wojennym. Tu mieliśmy więcej kłopotów i problemów. Wtedy nie. Jednak statut tej Antarktydy był w tamtych czasach inny. To była współpraca ludzi. Rosjanie bardzo ściśle współpracowali z Amerykanami. Zawsze na rosyjskiej stacji zimował jakiś Amerykanin i vice versa. Natomiast stopniowo przybywało tych krajów, zaczęły się pojawiać problemy polityczne, pretensje itd. Mnie się udało. Zresztą pierwsza myśl to była myśl Arctowskiego, żeby założyć stację gdzieś na południowych Szetlandach – myślał o tym jeszcze przed wojną. Znałem te wyspy, pływając tam na statku profesora Siedleckiego, w tej pierwszej bardzo ważnej wyprawie, bo to właśnie ona dała niezwykle istotne podstawy do uzyskania środków finansowych na budowę stacji.
K.G.: Henryk Arctowski to człowiek, który kierował pierwszą wyprawą naukowo-badawczą na Antarktydę, która tam zimowała. Wielki, wspaniały naukowiec – właśnie jego imienia jest ta stacja.
S.R.S.: Druga stacja, którą nam kiedyś próbowali dać Rosjanie, ale niewiele z tego wyszło, to była Stacja Dobrowolskiego we wschodniej Antarktydzie.
K.G.: Tak, ale zdaje się, że jest ona bardzo rzadko użytkowana.
S.R.S.: Jest to zupełnie nieudane przedsięwzięcie, bo trudno sobie wyobrazić, że będziemy chcieli bliżej współpracować. Chociaż Układ Antarktyczny daje szansę takiej współpracy, niezależnie od poglądów politycznych itd., ale wydaje się, że moralnie byłoby to bardzo niezręczne.
K.G.: Idziemy już w kierunku samej budowy stacji, ale chciałabym pana zapytać o jeszcze jedną rzecz, bo różnych ludzi można było spotkać na statkach pływających na Antarktykę. Jest w pana książce np. zdjęcie z Andresem Tarandem – późniejszym premierem Estonii. Muszę przyznać, że mnie to zaskoczyło. [śmiech]
S.R.S.: To był mój serdeczny przyjaciel. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku zimowaliśmy na wtedy sowieckiej Stacji Mołodiożnaja. Andres był meteorologiem i z racji tego, że był Estończykiem, miał wiele zupełnie nieuzasadnionych przykrości od Rosjan. Być może to też był powód, dla którego zbliżył się z nami – dwoma Polakami, którzy też tam prowadzili swoje badania. A po powrocie okazało się, że objął stanowisko premiera. Tak że miałem okazję go odwiedzić w Estonii, on mnie wtedy skontaktował też ze swoim ministrem spraw zagranicznych i paroma innymi osobami, które mogły zdecydować o wykorzystaniu estońskiego statku. Bo z tym statkiem zawsze były największe problemy, żeby zawieźć tych naszych zimowników i polarników na Stację Arctowskiego. To się ciągnie do dziś – ciągle nie mamy statku, a powinniśmy mieć. Korzystamy aktualnie ze statku Ukrainy, który Ukraińcy dostali od Anglików. Bo Ukraińcy również dostali stację, która jest utrzymywana przez ukraińską organizację polarną i która jest zaopatrywana przez statek, który przy okazji wozi również Polaków na Stację Arctowskiego. Tak że te kontakty są ścisłe. Ludzie, którzy spędzają tam czas, zostają przyjaciółmi albo wrogami na całe życie.
K.G.: Czy pamięta pan, jak w panu kiełkował ten pomysł na to, że Polska też powinna mieć swoją stację badawczą? Czy to był moment, iluminacja, czy to w panu wzrastało? Pamięta to pan?
S.R.S.: Po powrocie z Antarktydy, z zimowania na amerykańskiej stacji McMurdo, napisałem pismo do ówczesnego szefa Akademii Nauk, profesora Jana Kaczmarka i do Ministerstwa Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. To był bardzo charakterystyczny moment, kiedy kraje zachodnie wprowadziły dla nas restrykcje połowowe na północy, a Polska miała wtedy dużą flotę rybacką. I jak wprowadzono te restrykcje, to flota nie miała co łowić. W rezultacie mój argument, że można zejść na Antarktydę i tam jeszcze poszukać zasobów, które można wykorzystać przez tę flotę, był bardzo poważnym argumentem. I dlatego władze Akademii, łącznie z tym ministerstwem i ministrem, zdecydowały wysłać dwa statki. To był „Siedlecki” i „Tazar”. Byłem kierownikiem tej wyprawy. Ponieważ ona ewidentnie dała obraz Antarktydy, gdzie można łowić sporo, te ryby trafiały na głodny rynek w Polsce, bo wtedy to były lata, kiedy coraz gorzej się u nas działo i w związku z tym te nototenie, kerguleny, antary itd. to było coś niezwykle atrakcyjnego. Zresztą do dziś o dziwo czasem widzę je w jakichś restauracjach i ceny są obłędne w porównaniu do miejscowych ryb. Natomiast hasłem przewodnim była sprawa prowadzenia badań w tamtym rejonie, bo miały one być podstawą wejścia Polski do Układu Antarktycznego. „Tazar” był statkiem przemysłowym, połowowym, łowił tego skorupiaka, który słynie z tego, że ma największą biomasę na świecie. To są miliony ton. Kiedyś wszystkie wieloryby się tym odżywiały, a teraz wielorybów przybywa, więc z tego widać, że nie są one już łowione.
K.G.: Mowa o krylu.
S.R.S.: Jest łowiony w mniejszym stopniu, chociaż widzę, że jest. Łowi go zarówno Norwegia, jak i Chile i Japonia. Ale my w tych latach tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt pięć-tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt sześć, prowadząc te badania, mieliśmy tzw. know-how, czyli wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Polska flota nigdy nie zajmowała się tym przemysłowo dla wykorzystania spożywczego czy na paszę. Łowiła ryby. Natomiast te badania kryla o charakterze podstawowym stały się argumentem do powstania międzynarodowego programu Biomass. W tym programie Polska odgrywała dość znaczącą rolę. Było to siedem statków siedmiu państw – Australii, Afryki Południowej, Argentyny, Chile, Stanów Zjednoczonych, Niemców, Rosjan i nas. Byliśmy wtedy bardzo szanowani dzięki naszym doświadczeniom tej pierwszej kompleksowej wyprawy i dzięki faktowi, że stała za mną wielka flota rybacka, która co prawda nie łowiła kryla, ale łowiła ryby. Natomiast obserwacje z takich statków zawsze były. Działają echosondy, które określają biomasę kryla, obserwuje się je z pokładu, bo czasami powstają te skupienia – proszę sobie wyobrazić, że niedaleko stacji, koło Wyspy Elephant, kiedy prowadziliśmy tam badania, było skupienie kryla o dziesięciu milionach ton, powstające w wyniku określonych hydrologicznych sytuacji, prądów, które powodowały zawirowania. W efekcie tego można tam było łowić całą flotą. Ale naukowo to wszystko zaowocowało czymś niezwykle ważnym – konwencją ochraniającą te zasoby, która określiła limity połowowe, rejony połowowe, czas połowu. To było bardzo istotne, żeby zachować ten ekosystem w stanie najmniej zmienionym, bo działy się tam przedtem różne dziwne rzeczy, np. Rosjanie łowili tam ryby – pierwsze kerguleny, które jak my łowiliśmy, to miały po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów długości, a w końcówce połowów dwadzieścia, trzydzieści. Tak że widać, jak bardzo te łowiska były przełowione.
K.G.: Czyli ta gospodarka była wcześniej rabunkowa.
S.R.S.: Ale to wszystko działało. I co najważniejsze, mając za sobą tę flotę rybacką, miałem pieniądze na funkcjonowanie stacji badawczej Arctowskiego. To jest ważne, bo to był argument. Skoro macie z tego zysk, to dajcie do Ministerstwa Nauki i Ministerstwa Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. Dzięki temu stacja przetrwała nawet ten najgorszy okres stanu wojennego, kiedy malutka grupa podtrzymywała jej istnienie. A groziło to wszystko zamknięciem. I wtedy się zaczęły te różne historyjki, o które mnie pani pytała – to znaczy, bardzo ścisła kontrola przez urząd bezpieczeństwa, który zawsze podejrzewał, że może coś się tam dzieje. Nic się nie działo, a wysyłali zwykle albo bardzo uzależnionych od alkoholu ludzi, albo zupełnie niepotrzebnych. I oni sami doskonale wiedzieli, że są niepotrzebni, a to frustrowało.
K.G.: W książce nazywa ich pan „turystami”.
S.R.S.: Tak, bo nie chciałem tego nazywać inaczej. Często było tak, że ci ludzie próbowali nam trochę zaszkodzić, ale zwykle udawało się to zneutralizować i w efekcie zawsze miałem przekonanie, że to byli niepotrzebnie wysłani ludzie, trochę po to, żeby sobie odpoczęli na morzu.
K.G.: Ale to byli oficjalnie esbecy?
S.R.S.: Oficjalnie z MSW albo tacy, o których nie wiedzieliśmy. Bo jednak należy pamiętać, że przez dziesięć lat stację w pewnym sensie obsługiwało też wojsko. Więc cała łączność szła przez centra wojskowe. Z centrum wojskowego na Żwirki i Wigury łączono telefony do domu. Tylko ja miałem taki telefon ekstra, który mi pozwalał w miarę szybko łączyć się ze stacją. Ale to nie były czasy internetu, komórek itd. To były czasy dalekopisu, systemu Morse’a, którym się nadawało informacje. I może o tym też warto wspomnieć – to jest ta izolacja człowieka.
K.G.: Ale to za chwilę, jeśli pan pozwoli. Zbudujmy najpierw stację, bo jeszcze tego nie zrobiliśmy. Proszę nas zabrać nie na jeden, a na dwa statki, które płyną, żeby założyć Stację Arctowskiego. Jak wy się do tego zabraliście? Przecież trzeba było mieć półprodukty. Zabraliście ze sobą takie kontenery, żeby tam szybko to wszystko zbudować. Najważniejsze zadanie – przygotować taką wyprawę.
S.R.S.: Po tej morskiej wyprawie „Siedleckiego” i „Tazara”, kiedy w pewnym sensie skończyło się to sukcesem, wystąpiłem o budowę samej Stacji Arctowskiego. Muszę wyraźnie stwierdzić, że ta pierwsza morska wyprawa dała te możliwości. Już mnie nikt nie pytał, czy potrzeba trochę więcej, czy trochę mniej, uznając, że moje doświadczenie trzech wypraw radzieckich, jednej amerykańskiej i „Siedleckiego” jest na tyle duże, że wiem, co mówię. Więc uznałem, że jedyną pomocą, jakiej nam ktoś może w tym wszystkim udzielić, jest wojsko. Dzięki temu wojsko się zaangażowało na najwyższych szczeblach i udostępniono nam na Oksywiu statek, który stanowił bazę organizacyjną. Dostałem najlepszych specjalistów, jakich miała marynarka wojenna, świetnych saperów, budowlańców. Tych nazwisk jest cała masa. W sumie ta ekipa była siedemdziesięcioosobowa plus dwie załogi dwóch statków, a statki trzeba było wynająć. Jeden był statkiem PLO – Polskich Linii Oceanicznych. Był to statek „Zabrze” pod kapitanem Lisem, a drugi to był „Dalmor”, trawler, który mógł zabrać ludzi. Bo „Zabrze” miało raptem dziesięć miejsc, bo to był klasyczny statek cargo. Natomiast „Dalmor”, ponieważ wszystkie statki rybackie miały duże załogi, mógł zabrać łącznie z załogą ponad stu ludzi. Trzeba było jeszcze zgromadzić ciężki sprzęt, którego była masa, bo były to ponad trzy tysiące ton. Żołnierze marynarki wojennej – admirał Waga, admirał Janczyszyn – to były postacie, które z całym sercem się w to zaangażowały i pomagały dosłownie na życzenie. Rozważaliśmy, jak zrobić lądowanie na nieuzbrojonym brzegu. Były pontony, pchacze, ciągniki itd. To wszystko pojechało na „Zabrzu”, a ludzie na „Dalmorze”. Była też kwestia wyboru miejsca, która spadła na mnie, bo kierowałem tą całą wyprawą.
K.G.: Notuje pan: „5 stycznia 1977 roku – mój najważniejszy dzień. Zdecydowałem o miejscu na założenie stacji na Wyspie King George nad Admiralty Bay” – czyli Wyspie Króla Jerzego przy Zatoce Admiralicji. Dlaczego tam?
S.R.S.: Ma to pewne ciekawe aspekty, mianowicie będąc w Cambridge, dostałem od Anglików mapy rejonu Szetlandów – ja, który byłem z kraju socjalistycznego. To były fotomapy, z lotniczymi zdjęciami. Musiałem przeprowadzić analizę, gdzie wybrać to miejsce. Początkowo zgłosiłem w Argentynie, że Polacy będą budować stację na Wyspie Livingstona. Było tam jedno miejsce, które wydawało mi się niezwykle atrakcyjne dla biologów. Ale przeczytałem jedną z rosyjskich książek – a Rosjanie przecież też szukali, na Szetlandach jest także stacja Bellingshausen. Zwrócono uwagę na to, że nie ma tam dość miejsca na rozwinięcie pola antenowego. W tej chwili brzmi to dziwnie, bo wystarczy wziąć komórkę i można zadzwonić o dowolnej porze. Natomiast wtedy nie – musiała być ustawiona rombowa antena nadawcza, odbiorcza itd. A tam nie było tego miejsca, co mi trochę obrzydziło tę wyspę.
Jak zeszliśmy tym „Zabrzem” pierwsi na dół, to weszliśmy do Zatoki Admiralicji, bo widziałem, że musi tam być miejsce, bo to wynikało z tej angielskiej mapy. No i rzeczywiście, wylądowaliśmy na brzegu i tu było moje największe szczęście – zobaczyłem, że z gór płynie potężny strumień słodkiej wody. To zdecydowało o wszystkim. Oczywiście to są wyspy wulkaniczne i nie zawsze tam jest ta woda, szczególnie świeża. Bo jakieś jeziorka zwykle są zapaskudzone przez ogromne kolonie pingwinów. Tak że dwa inne miejsca zupełnie się do tego nie nadawały. Bo oczywiście sprawdziliśmy Wyspę Livingstona i Greenwich Island – to kolejna wyspa, gdzie można było ewentualnie myśleć o stacji, ale tam nie było wody. Później jeszcze, oglądając te wszystkie materiały w Cambridge, widziałem, że Anglicy też myśleli, żeby założyć tam stację, ale ostatecznie zrobili to po drugiej stronie zatoki dlatego, że mieli z tego półwyspu łatwe wyjście na kopułę wyspy King George, a ich pierwszy plan to była próba zrobienia mapy całego obszaru. Tak że dzięki temu ten Point Thomas, na którym wylądowaliśmy i na którym powstał Arctowski, był wolny. Ale niezupełnie, bo okazało się, że na samym brzegu stoi jakiś dziwny drewniany baraczek, na którym nic nie jest napisane. Chwilę później okazało się, że postawili go Amerykanie, więc rok później przesunęliśmy go trochę dalej. Zresztą było to dość nieszczęśliwe miejsce dla Polaków, bo zatruli się tam gazem profesor Birkenmajer i Staszek Baranowski, docent z Wrocławia, który ostatecznie zmarł. Było im zimno, zostawili zapalony gaz z butli, płomień zgasł i obaj się zatruli tym gazem. Tak że była wielka akcja ratunkowa, ale skończyło się tym, że jeden zmarł, a drugi przeżył i jeszcze przez wiele lat intensywnie tam pracował. Jeszcze dwa lata działał statek „Antoni Garnuszewski”, a później było coraz gorzej z tymi statkami. Korzystając z moich sowieckich kontaktów, przez kolejne lata wykorzystywałem statki rosyjskie.
K.G.: Ale jak to się robi, żeby tam na miejscu, w miarę szybko postawić budynki, które wytrzymają później zimowanie? Robiliście fundamenty? Przecież nie było takiej możliwości.
S.R.S.: To jest też dość interesująca historia, bo niewykluczone, że to mógł być pewien mój błąd. Mianowicie wyobrażałem sobie, że będę lądował z tymi bagażami i ludźmi na terenie skalistym. I myślałem, że trzeba postawić te budynki na takich nogach, żeby nie zasypał ich śnieg, bo ogromna większość rosyjskich stacji na wschodniej Antarktydzie jest przykryta wielometrową warstwą śniegu. A na biegunie dwie amerykańskie stacje są już kompletnie zasypane śniegiem i dopiero teraz wybudowali nowoczesną stację. Jak wylądowaliśmy, okazało się, że żeby postawić takie nogi na skałach, trzeba mieć wiertła do zrobienia dziury w skale. W Polsce nie mogliśmy ich wtedy dostać. W efekcie budowlańcy zamówili takie betonowe nogi, podstawy, na których postawiono kontenery, które zostały połączone. Cały ten budynek miał kształt litery „T”, to był mój pomysł. Wszyscy nazywali go samolotem. Dwa skrzydła tego samolotu to miejsca, gdzie ludzie śpią w pojedynczych kabinach. Każdemu jest potrzebna prywatność, nie można kłaść ludzi razem w jednym pomieszczeniu. Więc każdy miał malutki, ale własny pokój. Natomiast kadłub tego jak gdyby samolotu to była przede wszystkim wielka wspólna jadalnia, kuchnia i magazyn żywnościowy. Tak że tworzyło to pewien ciąg. Natomiast jak się wchodziło, to po prawej stronie była łazienka i toaleta. W jednym skrzydle zrobiliśmy też niezwykle ważny kontener dla lekarzy, chirurgów. Bo przez pierwsze dziesięć lat miałem wspaniałą obsługę WIML-u – Wojskowego Instytutu Medycyny Lotniczej. Co roku miałem od nich dwóch lekarzy – internistę i chirurga. Dzięki temu jak nasza flota tam łowiła i bardzo często zdarzały się wypadki, to oni w pierwszej kolejności przyjeżdżali do nas.
K.G.: I chirurg robił zabiegi?
S.R.S.: Tak, oczywiście. Było też parę operacji. Parę lat temu napisał do mnie syn rybaka, któremu jedna z tych operacji uratowała życie. Jego ojciec już dawno nie żył, minęło prawie pięćdziesiąt lat, a syn dziękował za to, że go uratowaliśmy.
K.G.: Gdzie te operacje były przeprowadzane?
S.R.S.: W skrzydle tego „samolotu”. Mieliśmy tam nawet rentgen.
K.G.: Dwudziestego szóstego lutego tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku został nadany w świat komunikat w pięciu językach: „Stacja Antarktyczna Henryka Arctowskiego rozpoczęła działalność dziś o trzeciej dwadzieścia pięć czasu miejscowego”. Jaka jest codzienność na takiej stacji? Mówię o samych początkach, bo wiadomo, że to się zmieniało. Jak ocieplić taki budynek? Jak zorganizować higienę? Jak zapewnić sobie dostęp do ciepłej wody?
S.R.S.: W tej chwili to wszystko są banalne rzeczy. Wtedy też nie było to bardzo trudne, bo były dwa oddzielne budynki, składy, gdzie wszystko się trzymało, była wielka oddzielna chłodnia, w której się trzymało mięso i inne zamrożone produkty na cały rok. I była oddzielna agregatownia, czyli taki duży budynek z blachy, gdzie pracowały agregaty. Trzeba było dowieźć paliwo, agregaty pracowały i podgrzewały wodę, która była pompowana do głównego budynku, i z kranu leciała ciepła woda. Prysznice były powszechnie używane. Była jeszcze suszarnia.
K.G.: A toaleta?
S.R.S.: To był bardzo poważny problem, ale rozwiązano go tak: jak na początku były to niewielkie grupy, to wszystko było podłączone do takich beczek, które się wywoziło i wylewało do morza, ale już po pierwszym roku zrobiono duże szambo i była normalna kanalizacja. A po kolejnym remoncie stacji w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku był pełen komfort – dwie toalety ze wszystkim, co potrzeba, prysznice. Korzystaliśmy z tego nie tylko my, ale także Amerykanie. Ale ten początek nie był dla ludzi łatwy. Jednak izolacja ma pewne skutki, to jest psychologicznie ważne zagadnienie. Na trzeciej wyprawie był z nami także psycholog z WIML-u, profesor Terelak, który prowadził na stacji badania. To były początki, nie zawsze udane. Czasami wymagało to dużej tolerancji zimowników na pytania i sposób prowadzenia eksperymentów. Nie dość, że nazywali tego psychologa „psychicznym”, to jeszcze nieraz mu się dostało za te próby ingerencji w sprawy bardzo osobiste. Bo koniec końców człowiek jest tam bardzo samotny. Jak mówiłem, to nie były czasy internetu, ludzie byli odłączeni od świata na siedem, osiem miesięcy i musieli żyć w zamkniętej grupie. Trzeba było być tolerancyjnym, życzliwym. Do tego dochodziły niezwykle ciężkie warunki klimatyczne. Tam są huragany rzędu sześćdziesięciu metrów na sekundę – to jest prawie ponad dwieście kilometrów na godzinę. Przy takim wietrze człowiek nie jest nawet w stanie ustać w miejscu. Jeżeli coś takiego trwa parę dni i człowiek nie może wyjść z domu, to to są trudne warunki. Dochodzi do tego ciemność, zadymka, śnieg, zimno. No ale później przychodzi słoneczko i wszyscy się cieszą.
K.G.: Ile razy pan zimował na Arctowskim?
S.R.S.: Ja tam nie zimowałem. Byłem tam dwadzieścia dwa razy, ale zimowałem tylko z Rosjanami i Amerykanami.
K.G.: Jak ocieplić taki budynek?
S.R.S.: Pierwsze budynki były źle ocieplone. Towarzystwo się od razu wzięło do roboty. Można było to jakoś oblepiać styropianem wewnątrz. To były takie baraki, jakie się buduje u nas gdzieś na robotach, więc specjalnego komfortu to nie dawało. Ale Polak potrafi i z drewna, które tam mieli, wszędzie położyli boazerię i to dodatkowo ociepliło te budynki. Tak że przez następne dziesięć, piętnaście lat te budynki doskonale się sprawdzały. Patrząc z perspektywy lat na to wszystko, uważam, że gdybym jeszcze próbował to budować dla takiej niewielkiej grupy jak wtedy, to bym robił to wyłącznie z drewna. Drewno się tam najlepiej sprawdza. Natomiast, ponieważ jednak trzeba było to zmienić, w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym, ósmym roku zamówiłem takie nowoczesne kontenery i w ciągu dwóch miesięcy wymieniłem całą stację, łącznie z laboratoriami, które były bardzo ważne, bo jednak stacja podlegała zawsze biologom. Więc trzeba się było liczyć z tym, że potrzebne jest laboratorium, w którym można coś zrobić, bo koniec końców po to ta stacja działa.
K.G.: Proszę wybaczyć pytanie laika, ale wydawałoby się, że jak badania, to w świetle dziennym. Po co w ogóle dochodzi do zimowań na takich stacjach? Co się tam robi przez cały ten czas?
S.R.S.: To zależy. Jeżeli ktoś się zajmuje np. planktonem, to jest mu wszystko jedno, czy jest lato, ciepło i słońce, czy środek zimy. Trzeba wyciągnąć z wody ten plankton. Poza tym są pewne cykle życiowe. Taki pingwin ma określony co do dnia – przychodzi, składa jaja, wykluwają się młode, trzeba je nakarmić, one dojrzewają, później wchodzą do wody, odpływają, znikają, jedzą coś, mają pasożyty, trzeba to zbadać. Są słonie morskie, dość brzydko pachnące zwierzaki. Ale są też przepiękne uchatki, które czasami są nawet groźne, potrafią zrobić krzywdę. Spod mojej ręki wyszło w sumie trzynaście doktoratów z tej stacji. To jest miarą tego, co ci ludzie tam robią.
K.G.: To prawda, że pingwiny bywają bardzo złośliwe i nie znają strachu?
S.R.S.: Pingwiny niczego się nie boją dlatego, że nie mają wrogów na lądzie.
K.G.: To jak traktują ludzi?
S.R.S.: Z pewną tolerancją. Można podejść, ale nie lubią specjalnie, żeby je głaskać.
K.G.: One sięgają do pasa, do połowy uda?
S.R.S.: Królewskie to tak do pasa. To duży pingwin, ponad metr dwadzieścia. Natomiast te mniejsze mają po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów. Bardzo sympatyczne ptaszyska, które sobie tam żyją i są tam gospodarzami, a nie my. Więc trzeba mieć do nich szacunek, bo jednak przez te pięćdziesiąt lat obserwujemy ogromne zmiany klimatyczne w tym rejonie. Jak zakładałem stację, to np. nie można było przejść wzdłuż zatoki, bo były czoła lodowców. W tej chwili te lodowce się zupełnie wycofały. Można przejść suchą nogą aż do Cieśniny Bransfielda, nie bojąc się, że na głowę zleci kawał lodu. Od pierwszego roku prowadziliśmy tam obserwacje meteorologiczne, które były wtedy firmowane przez IMGW, byli to fachowcy. To nie jest tak, że ktoś sobie pojedzie i mierzy tam temperaturę, tylko byli fachowcy, którzy osiem razy na dobę mierzyli kilkanaście parametrów klimatyczno-meteorologicznych. Efektem tego była jedna z pierwszych na świecie prac sygnalizująca wzrost temperatury w zachodniej Antarktyce. Ten wzrost to było zero przecinek zero trzy do zero pięciu setnych stopnia na rok. Czyli na dziesięciolecie trzy zero trzy zero pięć stopnia. Czyli po pięćdziesięciu latach, lekko licząc, jest to około półtora stopnia wzrostu temperatury w tym rejonie. Spowodowało to zmiany, np. deglacjacje – cofnęły się lodowce, pojawiła się otwarta ziemia, która została momentalnie zasiedlona przez mchy. Jest tam raptem jedna trawa i jedno zioło, ale są one adaptowane do tych warunków i natychmiast się osiedlają na nowych terenach. Szczególnie że ta gleba, ten teren jest zasilany guanem pingwinów, i to w ogromnych ilościach, bo to są tysiące ton guana, który jest wynoszony z morza. Bo to jest ten kryl, który je pingwin, ale także uchatka, słoń morski, wszystkie foki. No i to się dostaje na ląd, użyźnia ten teren, a efekt jest taki, że cały teren się zazielenił. Tak że stacja jest w tej chwili w otoczeniu zielonych łąk. To jest zadziwiające. I cały ten teren jest przez nas zgłoszony jako szczególnie chroniony. Jest kontrolowana turystyka, bywa, że stację w ciągu lata odwiedza osiem tysięcy turystów. Przypływa statek za statkiem, turyści schodzą na ląd i próbują nam zajrzeć do garnka, i zobaczyć, co jemy.
K.G.: I co na to naukowcy?
S.R.S.: Zrobiłem jedną rzecz, ale od dwudziestu paru lat nie jestem bezpośrednio zaangażowany w logistykę. Mianowicie zbudowaliśmy taki drewniany domek i nazwaliśmy go centrum turystycznym. W tym domku można było dostać znaczek, mapę, prospekt czy flagę.
K.G.: Żeby przestali wam zaglądać przez okna.
S.R.S.: Żeby nie wchodzili do naszej jadalni, bo każdy był ciekaw. A jak już wszedł, to Polak gościnny, więc częstował kawą. Ale ponieważ zaczęli oszczędzać kawę, dawali tym turystom Inkę. A ci się dziwili, jaka to dobra kawa.
K.G.: A nie chciał pan zimować na Arctowskim? Przecież to pana stacja.
S.R.S.: Nie. Zrobiłem to, co miałem do zrobienia – zebrałem przez te radzieckie i amerykańską wyprawę materiał na habilitację. A dalej moje zadania były raczej edukacyjne – miałem wykłady na uniwersytecie, prowadziłem doktoraty. Zimowanie dla zimowania to zbyt skomplikowana psychologicznie rzecz. Szczególnie jak się ma żonę i dwoje dzieci. Jak pojechałem do McMurdo, to w pewnym momencie tam też nie było łączności, tylko dzwoniłem do Warszawy przez tzw. radiostację amatorską, sygnał szedł przez biegun północny. Po jakichś dziesięciu razach raz się udało, a żona mi mówi, że syn prawdopodobnie ma raka. Okazało się, że nie raka, tylko chorobę, która powoduje powiększenie gruczołów limfatycznych, i to przechodzi, i nie jest groźne. Ale rozmowa się po tym urwała i przez następne dwa miesiące nie miałem żadnej wiadomości na ten temat. Tak że to pokazuje, jak było. Teraz już nie ma takich problemów.
K.G.: Jakie to były koszty psychiczne i rodzinne?
S.R.S.: Richard Byrd powiedział kiedyś: „Jednorodność życia i monotonia nigdzie na świecie nie ma tak męczącego charakteru, jak w czasie polarnej zimy. Gdy minie noc polarna, szczęście, że człowiek nie może widzieć w lustrze swojego wewnętrznego ja, przetarłby szkło, sądząc, że zaparowało”. Tak jest najzwięźlej powiedziane to, z czym człowiek wyjeżdża po zimie. Izolacja jest przecież charakterystyczna i dla kosmonautów, i pustelników, i polarników. Amerykanie, którzy ze mną współpracowali na tej stacji, przez trzy lata prowadzili badania właśnie na ten temat. I to były niezwykle ciekawe badania, opublikowane w takim bardzo dobrym piśmie „Aeronautical space medicine”, które finansowała NASA. Prowadzili oni badania na pięciu różnych stacjach – chińskiej, rosyjskiej, amerykańskiej, polskiej i hinduskiej. W efekcie wnioski z tego były niezwykle ważne, bo to były zachowania małych grup w warunkach długotrwałej izolacji, ale grup o różnych kulturach. Wyniki były naprawdę rewelacyjne.
K.G.: Pamięta pan, która grupa najlepiej sobie radziła?
S.R.S.: Najgorzej Amerykanie i Polacy. Coraz bardziej spadało zainteresowanie. Z upływem czasu zmęczenie, izolacja powodowały, że wewnętrzny nastrój zimownika spadał. Natomiast Chińczykom i Rosjanom coraz bardziej się poprawiało.
K.G.: Jak sobie radzono i jak teraz to wygląda, jeśli chodzi o izolację, o poczucie, że nie da się uciec, szybko przerwać tej przygody i wrócić do domu? Jakie były rozrywki? Jak to wyglądało?
S.R.S.: To jest ciekawy problem. W tych pierwszych latach były to filmy na taśmie. Co wieczór cała grupa się zbierała, siadała i oglądała film. Bywało, że ten sam film oglądano dwadzieścia razy, na zmianę z innym. Było tych filmów około pięćdziesięciu, ktoś nam to wtedy dawał. To była główna rozrywka. Trzeba pamiętać, że jednak to są mężczyźni, którzy żyją tam samotnie, więc oczywiście tak jak na wszystkich stacjach zawsze problemem jest alkohol, to nie ulega wątpliwości. Chociaż w różny sposób można to próbować ograniczyć. Poza tym jest to grupa mieszana, bo są naukowcy i pracownicy techniczni – monter, hydrotechnik czy mechanik. Regulowanie tego odbywa się w bardzo różny sposób. Miałem te doświadczenia bardzo szerokie, zaczynając od Rosjan – na wszystkie święta stało się w kolejce ze swoim kubkiem od kawy, kucharz siedział i nalewał z wiadra chochlę spirytusu. Było tak np. na 1 Maja albo na jakieś święto wojskowe. Środek zimy na Antarktydzie powoduje, że wszyscy na wszystkich stacjach są pijani.
K.G.: Dlaczego? Bo takie święto?
S.R.S.: Tak, niezwykle ważne święto, bo od tego momentu słońce zaczyna powolutku wychodzić znad horyzontu. Tyle że w McMurdo trzeba było czekać jeszcze dwa miesiące, zanim słońce się pojawiło. Tam było to zorganizowane inaczej – było pięć różnych barów. Żołnierze mieli swój bar, podoficerowie swój, oficerowie swój, a tzw. USARP, czyli United States Antarctic Research Program, czyli my – a było nas raptem siedem osób – swój. I tam się chodziło. Wszędzie się płaciło za picie.
K.G.: A trzeba było czasami trzymać pod kluczem alkohol?
S.R.S.: Zawsze się go trzymało pod kluczem. Ja ten problem na naszej stacji próbowałem rozwiązać trochę inaczej. Okazało się to nawet niezłym sposobem. Mianowicie poprosiłem stolarzy, żeby zrobili niewielki barek, który stanął w rogu jadalni. Za barem stawiałem jednego niepijącego, który obsługiwał całą resztę, a na półkach stały jakieś alkohole. To było przy okazji weekendu, święta, czyichś imienin. Dzięki temu taki barman kontrolował. Jak widział, że ktoś przesadza, to lał mu wodę do kieliszka. Okazało się, że jest to najlepszy sposób. Nie należało nigdy dopuścić do tego, żeby brali alkohol z kantyny i zanosili do swoich kabin. Zawsze byłem tego wrogiem, bo tworzyło to wtedy grupę, która zaczyna robić problemy. Psuje to atmosferę, a atmosfera na zimowaniu jest rzeczą niezwykle ważną.
K.G.: Jak sobie pan radził z tym, jeśli pan kogoś np. nie lubił?
S.R.S.: Można się do niego nie odzywać albo go unikać, ale nie zawsze jest to możliwe. Oczywiście takie sytuacje się zdarzały. Przykro mówić, ale czasami trzeba było kogoś odesłać do domu. Było parę takich przypadków, że ktoś nie dawał sobie rady i musiał wrócić.
K.G.: A były bitki, bójki?
S.R.S.: Ktoś kiedyś komuś dał w dziób, ale raczej się to nie zdarzało. Jak były, to szybko się to rozchodziło po kościach.
K.G.: A w tych późniejszych, mniej pionierskich latach pomyślano o tym, żeby naukowców i techników, którzy spędzają tyle czasu w odosobnieniu, jakoś wspomóc psychologicznie? Czyli nie tylko przebadać, ale też pomóc.
S.R.S.: To się stało samo z siebie przez zmianę tych technologii. W momencie, kiedy pojawił się internet, każdy sobie mógł oglądać, co chciał, łączyć się z domem. To wszystko spowodowało jedną negatywną rzecz. Na początku ci wszyscy zimujący ludzie to była pewna rodzina, skupiona na sobie nawzajem. Natomiast teraz każdy żyje oddzielnie, nie ma tego ścisłego związku. Ludzie z tych pierwszych wypraw do dziś potrafią się spotykać i wspominać. Parę dni temu mieliśmy rocznicę otwarcia stacji. Niewielu już zostało takich ponad pięćdziesięcioletnich panów, ale zawsze się spotykają.
K.G.: A czemu sami mężczyźni? Bo wspominał pan o tym, że jeszcze przed Stacją Arctowskiego zimował pan u Amerykanów i tam były kobiety.
S.R.S.: Tak, to były pierwsze dwie Amerykanki. Jedna z nich przyleciała do Warszawy i mnie tam zaprosiła. Jedna z nich była siostrą zakonną, a druga naukowczynią. Ta pierwsza chyba też, ale raczej laboratoryjną. W tej chwili na McMurdo pracuje trzy tysiące ludzi, w tym co najmniej połowa kobiet. Te badania amerykańskie były robione również u nas przez NASA. Wniosek tam był taki, że lepiej, jeżeli na stacji zimują dwie kobiety niż jedna. I rzeczywiście, miałem takie doświadczenia, bo najpierw wysłałem jedną kobietę z mężem. Nie było to najlepsze, grupa nie bardzo to akceptowała. Wniosek amerykański był taki, że dwie kobiety lepiej znoszą zimowanie w izolacji niż jedna. I teraz zimują po dwie, trzy, cztery.
K.G.: Ale przez większość pana pracy były to raczej załogi bez kobiet.
S.R.S.: Za moich czasów przez dwadzieścia lat były cztery kobiety.
K.G.: Trochę pan o tym mówił, ale chciałabym jeszcze dopytać, jakiego rodzaju to są przyjaźnie z osobami, z którymi spędziło się taki czas.
(pan profesor sięga po telefon)
S.R.S.: Proszę spojrzeć – to jest ośmiu Amerykanów, z którymi zimowałem. To jest zdjęcie zrobione dwa miesiące temu na spotkaniu online. To są wszyscy prawie osiemdziesięciolatkowie. Proszę spojrzeć, jakie to staruchy. To jest cały komplet naukowców, którzy ze mną zimowali na McMurdo.
K.G.: Staruchy, ale żwawe, jeśli mogę tak powiedzieć.
S.R.S.: Ja też jestem żwawy. [śmiech]
K.G.: Ale czuć, że jesteście ludźmi z innej gliny.
S.R.S.: Ten jest z Alaski, ten z Minnesoty, ten z Arizony, ten z Nowego Jorku. Wszyscy się spotkaliśmy online i sobie gadaliśmy, bo minęło równo pięćdziesiąt lat od zimowania w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku.
K.G.: Jeśli to jest zbyt osobiste pytanie, to proszę wybaczyć, ale zastanawiam się – skoro to jest tak intensywne doświadczenie, które łączy na wiele lat, to czy to się da opowiedzieć bliskim po powrocie? Czy np. nie miał pan poczucia, że trudno to opowiedzieć rodzinie? Że to są jakieś dwa różne życia? Jedno tam, polarne, a drugie tutaj.
S.R.S.: Trudno mi na to odpowiedzieć, bo moja żona i synowie zawsze też tym żyli.
K.G.: Kiedy była pana ostatnia wyprawa?
S.R.S.: W którymś momencie oddałem tę stację do Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN. Zresztą oni sobie świetnie radzą, budują zupełnie nowy budynek. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłości Polska będzie miała coś, czym będzie się można pochwalić. Bardzo się cieszę, że moja decyzja oddania im tego miała duży sens. Nie chodzi tylko o logistykę, ale również o naukę. Skończył się etap tzw. opisywania przyrody. To były te początkowe czasy, kiedy się robiło mapę, spis gatunków, rozmieszczenie tego, człowiek poznawał jakieś cykle życiowe – że jak jest noc, to to, a jak dzień, to co innego itd. A w tej chwili to jest nowoczesna biologia, sprawy adaptacji na poziomie RNA, DNA, jakiejś genomiki, fizjologicznych badań. I do tego jest potrzebne i laboratorium, i sprzęt. Ogromnym problemem jest logistyka, kwestie techniczne. Wysyła się ludzi tak samo jak kiedyś – trzeba znaleźć statek, wysłać to wszystko. A teraz jak jeszcze jest ta ogromna budowa…
K.G.: Zdaje się, że jest opóźniona.
S.R.S.: Jest. Ja zrobiłem w dwa miesiące remont całej stacji, łącznie z wymianą wszystkich laboratoriów, budynku itd. Oni to robią już cztery lata, ale ta stacja jest supernowoczesna.
K.G.: Arctowski PolarPOL – Polskie Multidyscyplinarne Laboratorium Badań Polarnych w Antarktyce – taka jest nazwa tego projektu i przyszłego obiektu. Czy pan wiedział, że pana ostatnia wyprawa jest ostatnią?
S.R.S.: Oddałem tę stację, łącznie z samodzielnym zakładem PAN, którym kierowałem i który nosił nazwę Zakład Biologii Antarktyki PAN, do Instytutu Biochemii i Biofizyki, uznając, że powinny zachodzić te zmiany, o których wspomniałem – zmiana tematyki itd. Wyjechałem wtedy do Moskwy jako reprezentant Polskiej Akademii Nauk w Rosyjskiej Akademii Nauk, mając oczywiście doskonałe kontakty z tymi ludźmi, bo miałem i mam tam wielu przyjaciół. Teraz co prawda prawie wszystkie się urwały, ale siedząc prawie dwa lata w tej Moskwie, podtrzymywałem dawne kontakty, sprzed ponad pięćdziesięciu lat. I to nas łączyło – wspomnienia. Jak wróciłem z Moskwy, to chciałem jeszcze raz sprawdzić, jak to wszystko funkcjonuje, i wtedy zabrano mnie rosyjskim statkiem. Popłynąłem tam na krótko – jeden, dwa dni – i wróciłem później sam.
K.G.: To był dwa tysiące dziewiąty rok?
S.R.S.: Chyba dwa tysiące szósty. Podejrzewam, że jak zbudują tę stację do końca i jeszcze będę żył, to może mnie zaproszą, żeby to pokazać. Zobaczymy. Pamięć jest krótka.
K.G.: Dziękuję panu, panie profesorze.
S.R.S.: Ja też dziękuję.
K.G.: To był dla mnie zaszczyt.
S.R.S.: A tam, przesada.
Polarnik, hydrobiolog, oceanolog. Inicjator i współorganizator pierwszej po II wojnie światowej wyprawy morskiej do Antarktyki, która zapoczątkowała samodzielne
polskie badania naukowe w tym rejonie i sprowadziła na łowiska antarktyczne polską flotę rybacką. Twórca polskiego programu polarnego oraz pomysłodawca i założyciel Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego na Wyspie Króla Jerzego w Zachodniej Antarktydzie. Członek rzeczywisty Polskiej Akademii Nauk.